Jacek Żakowski, Wszyscy będziemy prekariuszami – słowo wstępne do „Prekariatu”

Warto przeczytać
Temat miesiąca
Nowość
Ocena:
  • Obecnie 3.5 na 5 gwiazdek.
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
3.7

Dziękujemy za głos!

Już oceniałeś tą stronę, możesz oddać głos tylko raz!

Twoja ocena została zmieniona, dziękujemy za oddany głos!

Zaloguj się lub utwórz nowe konto aby ocenić tą stronę.

Jacek Żakowski, Wszyscy będziemy prekariuszami – słowo wstępne do „Prekariatu”

W słowie wstępnym do książki Guya Standinga Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa Jacek Żakowski zarysowuje polski kontekst dla rozważań brytyjskiego socjologa i ekonomisty. Publicysta zastanawia się, jakie mogą być źródła zbiorowej nieświadomości polskich prekariuszy. Czy może nim być historycznie uwarunkowany nawyk życia w niepewności?

Jacek Żakowski zauważa, że w samym XX wieku Polacy uczestniczyli w czterech wielkich zmianach: 1918, 1939, 1905, 1989 oraz w trzech mniejszych: 1914, 1956 i 2004, a zatem dzisiejszy wzrost niepewności społecznej i ekonomicznej jest raczej powrotem do stanu neutralnego, aniżeli nowym zjawiskiem budzącym powszechny niepokój. Autor słowa wstępnego stawia tezę, że wszyscy będziemy prekariuszami, co z jednej strony znajduje potwierdzenie w głosach słyszalnych także z drugiej strony – starczy wspomnieć wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z Henryką Bochniarz, szefową Konfederacji „Lewiatan”, o wiele mówiącym tytule Etatów nie będzie. Z drugiej jednak strony, zdaje się, że od czasów opublikowania w Polsce książki Standinga wiele się zmieniło. Znakiem rosnącej świadomości mogą być coraz wyraźniej słyszalne głosy niezadowolenia polskich prekariuszy – jednym z nich jest z pewnością kampania społeczna My Prekariat, w ramach której 23 maja 2015 roku został ogłoszony dniem prekariatu, oraz akcja Ja Prekariuszka/Ja Prekariusz, której celem jest budowanie wspólnoty i samoświadomości wśród prekariuszy.

Czy istnieje zatem szansa na przełamanie poczucia bezalternatywności procesu historycznego i oddalenie przerażającej wizji urzeczywistnienia hobbesowskiej antyutopii?

Zapraszamy do lektury słowa wstępnego Wszyscy będziemy prekariuszami  autorstwa Jacka Żakowskiego. A już jesienią 2015 roku ukaże się w Polsce kolejna książka Guya Standinga Karta prekariatu.

Słowo wstępne

Wszyscy będziemy prekariuszami

W odwiecznym sporze materialistów z idealistami jestem po stronie tych drugich. Gwałtowne powiększanie się szeregów prekariatu na przełomie XX i XXI wieku to spektakularny dowód, że światem rządzi to, co mamy w głowach, a nie to, co materialnie istnieje dokoła. Ani w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych XX wieku, ani w pierwszej dekadzie XXI stulecia w sferze materialnej nie stało się nic takiego, co uzasadniałoby powstanie na bogatym Zachodzie wielomilionowej armii rezerwowej pozbawionej społecznych zdobyczy XIX i XX wieku.

Zmiany technologiczne, jakie w tym czasie zaszły, mają przełomowy charakter. Komputery, sieci telekomunikacyjne, komórki, smartfony, tablety, cyfrowa rozrywka, możliwe dzięki nim innowacje organizacyjne, społeczne, kulturowe, logistyczne, handlowe, produkcyjne itp. stworzyły nowe wyzwania i szanse, ale nie są źródłem żadnych systemowych konieczności. Między możliwością a rzeczywistością zawsze jest bowiem bariera świadomości – woli, decyzji, wiedzy, interpretacji, dominujących narracji – czyli świadomie lub nieświadomie dokonywanych przez ludzi wyborów.

W tym sensie armia prekariuszy nie „powstała”, ale „została stworzona”. Jest produktem, a nie skutkiem ubocznym czy przypadkowym „wytworem”. „To nie kryzys. To rezultat”, powiedziałby  Kisiel. Przypadkowe, a raczej nieprzewidziane są tylko towarzyszące powstaniu, gwałtownemu wzrostowi i istnieniu klasy „niepewniaków” zjawiska społeczne, gospodarcze oraz polityczne.

W Polsce i w większości innych krajów wschodzących poziom nieświadomości jest tu (podobnie jak w wielu innych sprawach) znacznie wyższy niż w starych demokracjach i rozwiniętych gospodarkach  rynkowych. Przede wszystkim dlatego, że niski jest poziom elit i prowadzonej przez nie debaty publicznej. Ale także dlatego, że w Polsce jest wyjątkowo silna mentalnościowa spuścizna marksistowskiej wersji heglizmu, rozumiejącej dzieje raczej jako dane, niż zadane, i w związku z tym objaśniającej zmianę głownie za pomocą pojęć, takich jak konieczność, normalność, uniwersalność. Właśnie z tego powodu do mało której kultury słynna thatcherowska TINA (There Is No Alternative), czyli wizja de facto bezalternatywnego procesu historycznego, pasuje tak dobrze, jak do naszej.

Jest również jednak inna istotna przyczyna, dla której prekarny świat – świat rosnącej niepewności, likwidowania systemowych hamulców bezpieczeństwa i rezygnacji z dostarczania obywatelom społecznych pasów bezpieczeństwa – nie budzi w Polsce refleksji ani istotnego oporu. Jest nią historycznie ugruntowany nawyk życia w niepewności.

Mało jest w Europie społeczeństw, w których wszystko, co społeczne, publiczne, zewnętrzne wobec rodziny (poza kościołem), byłoby od pokoleń tak bardzo nietrwałe i narażone na tak gwałtowne zmiany. Po prostu nauczyliśmy się, że wszystko, co pewne, gwarantowane, obiecane, zawodzi, zmienia się, prowadzi do niepewności. Jesteśmy społeczeństwem przywykłych do fundamentalnej zmiany migrantów, nie tylko w sensie geograficznym (ze wschodu na zachód,  ze wsi do miast, z Polski za granicę), lecz także w znaczeniu systemowym, cywilizacyjnym, kulturowym.

W XX wieku przeżyliśmy cztery takie wielkie zmiany (1918, 1939, 1945 i 1989) oraz przynajmniej trzy mniejsze, ale też mające duże znaczenie (1914, 1956, 2004). Niepewność i poczucie nietrwałości„wysysamy” więc z mlekiem matki. Nie reagujemy na nie takim niepokojem jak większość zachodnich społeczeństw. Praktycznie nawet nie zauważamy ich narastania. W świetle polskich doświadczeń prekaryzacja jest raczej powrotem do historycznie naturalnego poziomu niepewności niż jakimś nowym zjawiskiem.

Nie bez znaczenia jest i to, że erodujący pod wpływem prekaryzacji system hamulców i pasów bezpieczeństwa (od regulacji rynkowych, przez wolności demokratyczne, po prawa socjalne) nie powstał w Polsce jako produkt naturalnego procesu transformacji kapitalistycznej – czyli w wyniku trwających pokolenia zmagań klasowych, przetargów politycznych, sporów intelektualnych, stopniowo ucieranych konsensów – lecz został zaimportowany wraz z całym systemowym know-how. Najpierw ze Wschodu po roku 1945, potem  z Zachodu po roku 1989. Przedwojenna tradycja cywilizowania kapitalizmu przez regulacje państwowe i działania społeczne została zerwana w roku 1939 i, mimo prób, nie dało się jej odbudować.

Demokratyczny kapitalizm, dzisiaj coraz bardziej prekaryzowany przez neoliberalny zwrot, nie jest zatem w polskiej świadomości systemem zakorzenionym społecznie i kulturowo. Większość z nas nie zastanawiała się nigdy, nie słyszała w domu, nie dowiedziała się z przekazu kulturowego, czemu właściwie służą rozmontowywane teraz zabezpieczenia, jak wygląda (wyglądał) świat ich pozbawiony i dlaczego ludzie postanowili go zmienić. Przeważa wrażenie, że takie zdobycze dwudziestowiecznego kapitalizmu europejskiego, jak stabilne zatrudnienie, BHP, limitowany czas pracy i prawo do urlopu, powszechna opieka zdrowotna i emerytura pozwalająca przeżyć, bezpieczne mieszkanie, powszechne zatrudnienie, wsparcie dla rodzin z dziećmi itp., a nawet komunikacja publiczna, to pozostałości antyrynkowego peerelowskiego etatyzmu.

W dominującym dyskursie to, co stanowi zdobycz dwudziestowiecznego kapitalizmu w sferze pracy, Polacy łączą z realnym socjalizmem, nawet wtedy, kiedy mowa o zdobyczach dwudziestolecia międzywojennego. A „realny socjalizm” jest terminem faktycznie obelżywym, dyskryminującym, podobnie jak sam „socjalizm”. Tworzy to wyjątkowo sprzyjający grunt dla neoliberalnego regresu cywilizacyjnego, którego skutkiem jest powstanie prekariatu i opisanych przez Standinga prekarnych społeczeństw.

Ideologiczne etykiety („socjalizm”, „etatyzm”) w zasadzie zamykają dyskusję. I temu właśnie służą. Dezawuowanie zamiast argumentowania stanowi podstawową technikę erystyczną populistycznego  dyskursu. Także dyskursu uprawianego przez populistów neoliberalnych. Koncept „równych żołądków”, stosowany przez populizm ludowy, zastępują oni podobnie fałszywym konceptem „równych szans” w warunkach „wolnorynkowej” konkurencji, która ma być gwarantem większej społecznej wydajności pracy, a więc lepszego życia. Powszechność wiary, że tak istotnie jest, stanowi doskonały przykład dominacji ducha nad materią.

Co bowiem oznacza ideał elastyczności, będącej w rzeczywistości podstawowym mechanizmem prekaryzującym? Oznacza on dążenie do zastąpienia trwałych relacji przez jednorazowe transakcje bez dalszych zobowiązań. Wobec pracowników, pracodawców, klientów, kontrahentów. W teorii skutkiem ma być nieustanne dokonywanie optymalizujących finansowo wyborów (np. zatrudnianie do każdej czynności osoby, która ją najkorzystniej finansowo, w tym momencie i w tym miejscu, wykona) zarówno przez nabywcę (przedsiębiorcę, konsumenta, urzędnika), jak i przez sprzedawcę (pracownika, firmę, organizację społeczną) szukającego możliwości najkorzystniejszego upłynnienia tego, co oferuje.

Na papierze wygląda to dobrze. Za pomocą konkursów, przetargów i deregulacji uruchamia się mechanizm rywalizacji, który powinien optymalizować transakcje, prowadząc do możliwie najbardziej efektywnego wykorzystania zasobów (pracy, kompetencji, pieniędzy, surowców, środków produkcji). Ale w praktyce oznacza to przede wszystkim radykalną zmianę horyzontu w czasie i przestrzeni.

Zastąpienie długotrwałych relacji przez doraźne transakcje może oczywiście sprzyjać optymalizowaniu pojedynczych działań, na które zostają poszatkowane procesy (produkcja, inwestycje, działanie instytucji, życie społeczne). W dłuższym czasie prowadzi to jednak do zmniejszenia efektywności. Pracownik kontraktowy (np. menedżer) będzie dążył do uzyskania doraźnego efektu bez względu na długotrwałe skutki dla pracodawcy. Bank dla doraźnej korzyści raczej zrujnuje przedsiębiorstwo, które kredytuje, niż wesprze je w trudnym okresie, licząc na przyszłe korzyści. Lekarz, co roku walczący o kontrakt z NFZ, będzie się kierował raczej doraźnymi oczekiwaniami płatnika niż długookresowym interesem (zdrowiem) pacjenta. Pod  wpływem prekaryzacji racjonalność dłuższych okresów przegrywa więc z racjonalnością krótkookresową, a niedającym się opanować skutkiem ubocznym tego jest masowa eksternalizacja kosztów.

Nie tylko w polskich warunkach tragikomicznym objawem tej tendencji jest zwłaszcza eksternalizacja kosztów między resortami a pozycjami budżetu. Nie tylko biznes, lecz także instytucje państwowe coraz powszechniej zatrudniają na umowy zlecenia i przyjmują bezpłatnych stażystów lub outsourcują swoje obowiązki, wybierając najtańszych kontrahentów stosujących zatrudnienie śmieciowe. W ten sposób budżet zmniejsza swoje wydatki. Stażyści oraz zatrudnieni na umowach śmieciowych nie płacą jednak składek i podatków lub płacą je w niskim wymiarze, co powoduje mniejsze wpłaty do ZUS, FUS, NFZ i zmusza budżet do wyrównywania uszczerbku. Sporym społecznym kosztem państwo oszukuje więc samo siebie, by przełożyć koszty z jednej swojej kieszeni do drugiej.

Nikt nigdy nie policzył, czy zysk z outsourcowania jest większy niż ubytek składek i podatków. Nikt też nie policzył, jakie koszty poniesie państwo, gdy prekariuszom trzeba będzie finansować emerytury (choćby minimalne), leczenie lub zasiłki pomocy społecznej. Nie zbadano też wpływu prekaryzacji na jakość usług publicznych. Taką dyskusję zapoczątkowało dopiero przejęcie części usług pocztowych przez sektor prywatny. Nie towarzyszyła ona np. pomysłowi przeniesienia dziennikarzy TVP do prywatnego pracodawcy, chociaż  wciąż nie został obalony pogląd, że pewność zatrudnienia stanowi  elementarną gwarancję niezależności dziennikarza i odporności na nieformalne naciski, a więc jakości medium. Taka dyskusja nie odbyła się także w związku z prekaryzacją pracy nauczycieli zatrudnianych na dziesięciomiesięczne umowy i lekarzy zatrudnianych w systemie kontraktowym nawet na stanowiskach ordynatorów.

Nieliczne badania dotyczące wpływu prekaryzacji na jakość usług dotyczą doświadczeń zagranicznych i nie są brane pod uwagę przez polskich decydentów. Na przykład badania efektywności metod zatrudniania amerykańskich lekarzy pokazują, że nawet stuprocentowa podwyżka lekarskich pensji opłaca się szpitalowi, jeśli daje ona gwarancję wyłączności i długotrwałości zatrudnienia. Lekarz związany na stałe z jednym miejscem pracy popełnia bowiem znacznie mniej błędów, których koszty ponoszą szpitale, pacjenci i firmy ubezpieczeniowe. Podobne prawidłowości dotyczą nauczycieli, którzy inaczej pracują, gdy mają przekonanie, że przez wiele lat będą się spotykali z tymi samymi uczniami. Nie mniej drastyczne są skutki prekaryzacji nauki, której statutowe (stałe) finansowanie konsekwentnie maleje wraz z rozbudową systemu grantowego. W Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach, to biurokratyczny aparat, angażujący grupkę ludzi nauki według różnych sztucznych parametrów i wymyślanych przez polityków celów, decyduje dziś o tym, które badania będą finansowane i kto będzie je prowadził. Wiadomo, że jest to system stymulujący owczy pęd, umacniający ugruntowane paradygmaty, utrudniający przełomy, budujący postawy konformistyczne i wspierający akademicki geszeft, ale wszyscy już się na to w zasadzie zgodzili. Ideologia jest wystarczająco silna, by zaakceptować świadomość, że gdyby jakiś Kopernik chciał grant na udowodnienie, że Słońce nie krąży wokół Ziemi, system by go wypluł.

W krajach takich jak Polska, gdzie trzeci sektor nie dysponuje żelaznym kapitałem ani silnym zapleczem w wielkich korporacjach, prekaryzacja sprawia, że instytucje tzw. społeczeństwa obywatelskiego stają się przybudówkami władzy politycznej, nieustannie walczącymi o publiczne pieniądze przydzielane przez władzę i z tego względu zabiegającymi o jej niepewne względy. Pracownicy trzeciego sektora, zatrudniani w systemie grantowym, stali się de facto pozbawionymi bezpieczeństwa i płynącej z niego niezależności funkcjonariuszami publicznymi. Wiele dużych, dobrze zorganizowanych instytucji trzeciego sektora każdego roku upada, gdy tylko władza się na nie z jakiegoś powodu obrazi. Ludzie, którzy zdobyli specjalne kompetencje, lądują na bruku. Infrastruktura idzie w dużej mierze na śmietnik. Nikt jednak nie liczy tych kosztów, bo zawsze można wykazać, że każdy pojedynczy kontrakt z trzecim sektorem jest tańszy niż wykonanie tych samych zadań przez pracowników publicznych.

Nigdy nie policzono też, jakie są finansowe skutki ubocznych kosztów prekaryzacji. Na przykład załamania dzietności, emigracji, wymuszonego ekonomicznie singielskiego modelu życia, a zwłaszcza wynikającego z niepewnej egzystencji społecznego stresu. Żadnych prekaryzujących zmian w prawie pracy, służbie zdrowia, oświacie itd. nie poprzedzały prognozy ich wpływu na poziom społecznego stresu, którego wzrost – jak pokazali Wilkinson i Pickett – istotnie zwiększa ryzyko wielu chorób, przestępstw, patologii społecznych i przedwczesnej śmierci. Nie jest też jasne, jaki wpływ ma prekaryzacja na koszty transakcyjne. Nie chodzi tylko o łatwe do policzenia koszty przetargów, konkursów itp., lecz zwłaszcza o koszt nieustannego wdrażania zmieniających się doraźnych pracowników i kontrahentów oraz cenę, jaką płacą instytucje, dokonując błędnych wyborów.

W wielkim doświadczeniu polskiej (i globalnej) prekaryzacji najciekawsza i zarazem najbardziej symptomatyczna jest właśnie ta szara strefa beztroskiej niewiedzy. Żyjemy w świecie ogarniętym obsesją liczenia, ale prowadzi się tylko te rachunki, które potwierdzają ideologiczną wiarę zlecającego liczenie albo liczącego. Ekstremalnym przypadkiem są zegary długu publicznego, które neoliberałowie wieszają w centrach wielu miast świata. Pokazują one zobowiązania finansowe rządów, ale nigdy nie uwzględniają długów zaciąganych wobec środowiska, infrastruktury, kapitałów społecznych. Zegar, który Leszek Balcerowicz zawiesił w Warszawie, nie uwzględnia np. radykalnego obniżania się w ostatnich latach długu infrastrukturalnego, który powstawał przez prawie trzy dekady, kiedy w Polsce nie budowano i praktycznie nie remontowano dróg, torów kolejowych, sieci energetycznych.

Można powiedzieć: pokaż mi, co liczysz, a powiem ci, kim (ideologicznie) jesteś. Promotorzy prekaryzacji, którzy eskalację niepewności uważają za wartość pozytywną, liczą korzyści i koszty bezpośrednie, lokalne i natychmiastowe. Wychodzi im, że im więcej prekariuszy, im bardziej radykalna jest prekaryzacja, tym lepiej, bo produkuje się taniej, a PKB rośnie szybciej. I nie ma w tym nic dziwnego. Niewiele trzeba, by bilans był pozytywny, gdy eksternalizowane koszty zostają poza rachunkiem. A siłą rzeczy są poza nim najważniejsze koszty, mające długookresowe znaczenie. Zwłaszcza zachodzące pod wpływem prekaryzacji życia procesy społeczne.

Gdybyśmy trwający trzy dekady proces prekaryzacji ekstrapolowali na kolejne dwadzieścia lub trzydzieści lat, zobaczylibyśmy społeczeństwo ostro podzielone na dwie antagonistyczne grupy. Z jednej strony – paroprocentowa grupa żyjących względnie bezpiecznie i komfortowo rentierów, zawdzięczających dostatek wciąż obracanym, przepływającym bez końca w poszukiwaniu wysokiej stopy zwrotu zasobom finansowym. Z drugiej – ogół prekariuszy, mających często relatywnie wysokie, ale zawsze niepewne dochody, i rzesza emerytów, którym permanentnie nie starcza do pierwszego, więc są uzależnieni od sprekaryzowanych fuch i wsparcia dzieci-prekariuszy. Do tego ogółu należeliby nie tylko outsourcowani sprzątacze, stażyści, imigranci, pracownicy kreatywni przemysłów kultury, mediaworkerzy, samozatrudnieni profesjonaliści (których zawody są deregulowane, co znaczy otwierane dla każdego chętnego bez weryfikowania jego kompetencji), lecz także nauczyciele, lekarze, większość urzędników, profesorowie, menedżerowie, a nawet biznesmeni zdani na kapryśną łaskę gwałtownie fluktuujących rynków, banków i wielkich korporacji.

Wszyscy oni żyliby w stanie ciągłego zagrożenia społecznego statusu, jutrzejszych dochodów, miejsca w społeczeństwie. Gdy sobie to uświadamiamy, na myśl przychodzą porównania ze społeczeństwami Wielkiego Kryzysu. Wtedy jednak istniała kilkudziesięcioprocentowa grupa rodzin, w których przynajmniej jeden dochód był pewny, bo pochodził z państwowej posady. Teraz i państwowe posady (nauczycielskie, lekarskie, urzędnicze, policyjne, wojskowe) są prekaryzowane. Nawet jeżeli nie wiążą się z umowami typu śmieciowego, to coraz częściej mają charakter kilkuletnich kontraktów, które mogą być odnowione lub nie – arbitralnie i według niejasnych reguł. W tym sensie będzie to raczej społeczeństwo typu wojennego, przygotowane na to, że w każdej chwili każdy człowiek może zostać trafiony przez zbłąkaną kulę, dom może być zbombardowany lub zarekwirowany, a każda firma może zniknąć z powierzchni ziemi. Różnica polega na tym, że wojna zwykle dość szybko się kończy, a prekarne społeczeństwo byłoby modelem z założenia trwałym.

Gdyby takie społeczeństwo powstało, miałoby dość łatwe do przewidzenia cechy. Najważniejszą byłby konformizm stymulowany przez terror niepewności. Ludzie niepewni losu, ale radzący sobie, nie wychylają się. Druga to społeczna egoistyczna bierność. Stała walka o przetrwanie sprawia, że człowiek skupia się na sobie i najbliższych. Nie angażuje się w nie swoje sprawy, nie w głowie mu wielkie idee. Trzecia to ksenofobia. Niepewność sprawia, że w innych widzimy raczej zagrożenia niż szanse. A w odmiennych zwłaszcza. Czwarta to tradycjonalizm, politycznie objawiający się jako konserwatyzm. Niepewność wzmacnia potrzebę jakiejkolwiek trwałości. Piąta to potrzeba silnej władzy. Ponieważ w prekarnej rzeczywistości siła władzy nie sięga spraw egzystencjalnych (pracy, dochodu, opieki), musiałaby to być władza silna w sensie dyscypliny społecznej i porządku prawnego, twardo dyscyplinującego tych, którzy naruszą reguły, jakie ustanowi. Szósta to wybuchy rożnego rodzaju religijności, które towarzyszą zwykle gwałtownej utracie egzystencjalnej pewności.

W takim społeczeństwie demokracja, jaką znamy i próbujemy jeszcze praktykować, nie byłaby oczywiście możliwa, bo definitywnie znikłaby figura obywatela. Jakieś wybory mogłyby się odbywać, ale trudno byłoby sobie wyobrazić świadome dokonywanie wyborów przez zastraszonych, znerwicowanych, skupionych na sobie, zaoranych, miotanych populistycznymi emocjami ludzi. W istocie rzeczy musiałoby więc powstać społeczeństwo permanentnego stanu wyjątkowego lub czegoś w rodzaju znaturalizowanej wojny domowej. Wojny bez osobowego wroga, bo wrogiem byłaby wroga rzeczywistość. W miarę potrzeby władza mogłaby jednak kanalizować systemowe napięcie, wskazując – jak zwykle w obliczu kryzysowych tąpnięć – jakiegoś osobowego wroga albo wrogów.

Dwadzieścia, a nawet trzydzieści lat – to nie jest bardzo dużo. Można wątpić, czy w tak krótkim czasie nasza rzeczywistość może zamienić się w społeczny koszmar rodem z dwudziestowiecznych hobbesowskich antyutopii. Rzecz w tym, że „nasza rzeczywistość”, którą mamy na myśli, to rzeczywistość, która już nie istnieje. Większość ludzi na Zachodzie wciąż jeszcze żyje wyobrażeniem świata państw opiekuńczych i zabezpieczeń socjalnych, który w dużym stopniu się rozpadł lub raczej został zdemontowany mocą licznych decyzji politycznych.

Ze świata, który dziś realnie istnieje, do urzeczywistnienia hobbesowskiej antyutopii prekarnej rzeczywistości jest już bliżej niż dalej. Wszystkie jej symptomy społeczne obserwuje się na Zachodzie przynajmniej od dekady. Jednym z nich jest powstanie prekariatu jako klasy w sobie (czyli bez samoświadomości), która istnieje faktycznie poza systemem politycznym i nawet się nim specjalnie nie interesuje, ponieważ całą energię poświęca na walkę o byt lub na rozrywkę, która pozwala uciec od egzystencjalnej troski. Konformizm, egoistyczna bierność, ksenofobia, tradycjonalizm, tęsknota za silną władzą, wybuchy religijności – to wszystko narasta, pozwalając władzy na rządy coraz twardszej ręki, ograniczanie swobód i praw obywatelskich, ciągłe rozmontowywanie wywalczonych w XIX i XX wieku zabezpieczeń socjalnych.

Nie wiem, czy da się coś na to poradzić. Siła uzasadniającej prekaryzację zachodnich społeczeństw ideologii, tłumaczącej zmianę obiektywnymi wymogami globalizacji, a globalizację obiektywnymi zmianami technologicznymi, jest wielka. Jest ona tak duża, że ludzie powszechnie wierzą, że np. prekaryzacja pracy ochroniarzy wynika z konkurencji z Chinami, a prekaryzacja zawodu lekarza ma na celu poprawę jakości jego pracy, choć jedno i drugie jest oczywistą bzdurą. Nie potrzeba wielkiej przenikliwości, by rozumieć, że Chińczyk z Szanghaju nie konkuruje o posadę strażnika w Poznaniu, a warszawski lekarz, pędzący z chałtury na chałturę i opłacany od trzaśnięcia drzwiami w gabinecie, pracuje gorzej niż lekarz zatrudniony na tradycyjnych warunkach. Zmysł krytyczny jest jednak społecznie blokowany, gdy wkracza ideologia, która absurdy prekaryzacji objaśnia koniecznością modernizowania, konkurowania, racjonalizowania, rozbijania zastałych struktur, wyrównywania szans i globalizowania.

Żaden system gospodarczy i żaden ład polityczny nie może trwać bez końca. Powstanie proletariatu u schyłku epoki feudalnej było zapowiedzią wyłonienia się porządku kapitalistycznego, którego politycznym wyrazem była demokracja. Wyłonienie się kasty menedżerskiej w połowie XX wieku było zapowiedzią powstania kapitalizmu korporacyjnego, którego złoty czas mija. Wyłonienie się prekariatu stanowi prawdopodobnie zapowiedź powstania jakiegoś nowego porządku. John Keane nazywa go bankokracją. Inni mówią o kapitalizmie finansowym. Zgodnie z regułą nazywania systemów, określa to główną siłę lub warstwę kontrolującą wyłaniający się ład. Władza wraca więc od społeczeństwa do niewielkiej, uprzywilejowanej grupy i politycznie zmierza ku nowej wersji teokracji, w której przedmiotem kultu i narzędziem kontroli jest pieniądz. Racjonalnie rzecz biorąc, moglibyśmy się tej zmianie przeciwstawić. Ale teokracje powstają właśnie z tego powodu, że ludzie tylko bywają racjonalni. Najwidoczniej epoka racjonalności właśnie dobiega końca. Przynajmniej na jakiś czas.

Jacek Żakowski

Lipiec 2014 roku

Przeczytaj także

Polecane wydarzenia

Polecane recenzje